Poznaj kogoś Suppi - Iga Nasiek "Moje Boskie Ciało"

Iga dzieli się osobistą podróżą do samoakceptacji i odkrywania piękna poza kanonami. Czy ruch, zdrowie i miłość do siebie mogą iść w parze? Przekonaj się w jej inspirującej historii!
Czy można pokochać siebie, żyjąc w świecie pełnym presji idealnego wyglądu? Iga, autorka inicjatywy „Moje Boskie Ciało”, pokazuje, że piękno to nie perfekcja, a relacja z własnym ciałem. W rozmowie opowiada o swojej drodze do samoakceptacji, jak łączy miłość do aktywności fizycznej z ciałopozytywnością i dlaczego piękno to coś więcej niż to, co widzimy w lustrze.
Twoje przesłanie „Jesteś piękna, bo jesteś” brzmi jak manifest przeciwko powszechnej kulturze doskonałości. Co było kluczowym momentem, który sprawił, że zapragnęłaś dzielić się tym przekazem z innymi kobietami?
Iga: To był moment, w którym sama zrozumiałam, że perfekcja i idealne ciało nie istnieją, a to, że kobietom wmawia się, że są na świecie po to, żeby ładnie wyglądać, być ozdobą, a nie osobą, jest narzucaniem im życia, które przypomina bieg chomika w kółku, czyli takie, które donikąd nie prowadzi. Jedyne miejsce, do którego się wszyscy dokulamy to cmentarz, a nieustanne próbowanie bycia kimś innym niż się jest, jest marnowaniem swojego cennego czasu i potencjału. Ten wyścig po idealny tyłek, cycki, płaski brzuch i gładkie nogi jest biegiem, który nie ma mety, bo zawsze znajdzie się coś co jeszcze będziemy chciały zmienić. Rozumiem jak to się stało, że zaczęłyśmy czuć głęboką potrzebę zmienienia swojego ciała, ale wszystko ma swoje granice. Paradoksalnie zaczęłyśmy tracić zdrowie biegnąć rzekomo po nie. Do tego patrzą na nas dzieci i nie wydaje mi się, żeby to co widzą było miłym obrazem. Widzę za to niezwykły wzrost zaburzeń odżywiania wśród najmłodszych, nawet 5-letnich dzieci, czytam jak niską samoocenę wśród nastolatek mają dziewczynki w Polsce i jak ogromne jest zapotrzebowanie na pomoc psychologiczną we wszystkich grupach wiekowych. Chciałabym też skorzystać z okazji i obalić bzdury na temat ciałopozytywności, której często się zarzuca, że jest formą namawiania kobiet do porzucenia dbałości o siebie. Żeby zdementować te pomówienia, bo to są pomówienia, musiałybyśmy ustalić czym tak naprawdę jest dbanie o siebie, bo to co nam wmówił konsumpcjonizm, nie ma z tym nic wspólnego. Wszyscy doskonale wiemy, że każdy człowiek, który chce żyć długo i zdrowo, potrzebuje zbilansowanej diety, aktywności fizycznej, odpoczynku, snu, higieny i czasem badań i wizyty u lekarza. To wiedzą już dzieci w szkole podstawowej, a jednak coś nam tu nie działa. Generalnie jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, grubi, sfrustrowani i nieszczęśliwi. Dlatego chciałabym, żebyśmy się skupiły na tym co jest trochę głębiej, a mianowicie na tym czego Ty jako jednostka potrzebujesz, żeby czuć się zdrową i zadbaną osobą? Jaki ruch Ci służy i sprawia radość? Jakie jedzenie nie tylko karmi Twoje ciało, ale też duszę? W jaki sposób odpoczywasz i czy potrafisz nie robić nic? Gdzie spełniasz się jako istota czuła i kreatywna? Dopiero gdy sami sobie odpowiemy na te pytania możemy rozmawiać dalej na temat tego czym jest dbałość o zdrowie i czym jest akceptacja, ciałopozytywność lub ciało neutralność, bo ja ten termin bardziej lubię.
Piszesz o sobie, że kiedyś wydawało Ci się, że jesteś najszczęśliwszą osobą na świecie, aż nagle uderzyłaś w ścianę. Jak tamto doświadczenie zmieniło Twoje podejście do ciała i samoakceptacji?
Iga: Tak. Byłam dziewczyną, a później kobietą, która była szalona, realizowała się podróżując, ucząc ludzi jazdy na nartach we włoskich Dolomitach, robiąc wiele różnych rzeczy, które są odbierane jako dające szczęście. Problem polegał na tym, że nienawidziłam swojego ciała, moje poczucie własnej wartości miałam gdzieś na poziomie kostek i wierzyłam, że dopiero jak dogonię sztucznie wykreowany ideał piękna, jednym słowem, będę wyglądała inaczej, to wtedy będę mogła wreszcie siebie pokochać i żyć tak jak chcę. Bardzo dużo czasu poświęcałam na diety, głodówki, wizyty u specjalistów, treningi i detoksy. Oczywiście robiłam to pod szyldem „dbam o zdrowie”, bo jak dobrze wiemy kobiecie nie wypada otwarcie mówić o tym, że chce być piękna. Wtedy szybko dostaje etykietę „ta próżna”. Wszyscy mi klaskali, zachwycali się moimi sukcesami, medalami z różnych zawodów i milczeli, gdy ponosiłam porażki, czyli gdy tyłam. Niestety niezależnie od tego jak wyglądałam, a czasem udawało mi się schudnąć kilkadziesiąt kilogramów, nie zaznawałam spokoju, a miłość własna się nie pojawiała. Potem przeprowadziłam się do Szwecji, zaszłam w ciążę i jak już wiesz uderzyłam w moją ścianę, czyli zdałam sobie sprawę, że tylko mówię o tym jaka jestem szczęśliwa, ale w głębi serce nie jest mi dobrze. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje, ale szybko zrozumiałam, że potrzebuję pomocy. Poszłam do lekarza, potem na terapię, bo okazało się, że cierpię na zaburzenia odżywania, a potem do kolejnego psychologa. To właśnie w klinice w Sztokholmie zrozumiałam, że to co kultura diety i obsesja piękna wmówiły nam, że jest zdrowe, tak
naprawdę ze zdrowiem nie ma nic wspólnego. Potem już były lata pracy własnej, poszukiwanie nowych, bardziej wspierających mnie przekonań i moje katharsis, dzięki, któremu zrozumiałam kim jestem, i po którym zaczęłam pisać jak szalona i nie mogę przestać do dziś.
W Twojej działalności widać połączenie miłości do ciała z fascynacją aktywnością fizyczną, np. narciarstwem. Jak widzisz balans między dbaniem o ciało przez ruch a promowaniem samoakceptacji bez presji zmiany?
Iga: Wspaniałe pytanie! Ciało kocha ruch, jest do aktywności fizycznej stworzone, więc sport łączy się z samoakceptacją i miłością do siebie wprost idealnie. Najważniejsze w tym wszystkim jest szukanie takiej aktywności, która będzie sprawiała nam radość, do której nie będziemy musiały się zmuszać. Mało tego, tak naprawdę to nie musi być trening na siłowni, w fitness klubie czy wycisk na basenie. Wystarczy spacer, wyprawa do lasu, przejażdżka rowerem, grzebanie w ogródku, pływanie w jeziorze. Ważne, żeby to był regularny wysiłek, 150-300 minut tygodniowo. Połowę mniej jeśli lubimy aktywność o dużej intensywności. Jednym słowem co kto lubi. Ja czasem mam ochotę spuścić sobie łomot na basenie, rowerze lub na biegówkach, a czasem frajdę mi sprawia snucie się godzinami boso po lesie, szukanie grzybów albo niedźwiedziego czosnku. Swoją drogą nie demonizowałabym też chęci wpłynięcia ruchem na swoje ciało. Nie ma nic złego w tym, że chcemy na przykład trochę schudnąć, bo lepiej nam się żyje, gdy jesteśmy lżejsze. Albo mamy ochotę trochę wzmocnić nogi, a co za tym idzie je wyrzeźbić. Kluczowa jest tutaj ta „presja”, którą wspomniałaś. Warto się zastanowić skąd ta presja? Skąd ona się wzięła? Czy to przypadkiem nie jest opresja? Czy to są moje marzenie czy raczej strach przed odrzuceniem? Czego ja naprawdę chcę i potrzebuję? Jeśli wiesz, że ten umięśniony brzuch da Ci radość to „go for it”, zrób sobie tą przyjemność, próbuj, działaj, to jest w końcu Twoje ciało. Pamiętaj tylko, żeby to nie było kosztem innych ważnych rzeczy, żeby siebie nie zadręczać i nie stosować wobec siebie przemocy.
Na stronie wspominasz o kąpielach w morzu o każdej porze roku. Jakie emocje i refleksje budzi w Tobie ta praktyka? Czy kąpiele zimowe mają coś wspólnego z Twoim podejściem do ciała?
Iga: Tak, lubię czasem wejść do morza, gdy woda jest lodowata, ale tylko wtedy gdy zawoła mnie moje ciało. To fantastyczne uczucie wejść między fale Bałtyku w styczniu, gdy człowieka właśnie naszła na to ochota. Zimą plaże są puste, więc można działać spontanicznie, a to dodaje plus tysiąc do frajdy. Wystarczy wyskoczyć z ubrań i siup do wody. Nigdy jednak tego nie robię, gdy czuję w ciele duży opór. Co ciekawe ono go zawsze stawia, gdy ma ku temu powody. Kiedyś pojechałam latem nad jezioro, nagle poczułam straszny wstręt do wody. Ponieważ słuchałam już wtedy sygnałów z mojego ciała, nie poszłam popływać. Spakowałam boję i płetwy, i wróciłam do domu. Na drugi dzień miałam już objawy covida i test wyszedł pozytywnie. A co mi te kąpiele dają? Przede wszystkim to jest frajda, bo ja kocham się w życiu bawić i szukam takich chwil, w których mogę poczuć się wolna. Móc się rozebrać do naga na pięknej plaży, wbiec do morza z rodziną lub fajnymi kobietami, popiszczeć, pokrzyczeć, a potem wybiec, ubrać się w miękki sweter i napić się przy ognisku ciepłej herbaty z imbirem, toż to raj. Czego chcieć więcej? Poza tym zawsze po kapeli czuję niezwykły spokój. Mam wrażenie jakby mi się system nerwowy zresetował. Zimna woda wyciąga ze mnie napięcie i trud, relaksuje mnie, a gdy z niej wychodzę czuję się dużo lżejsza i szczęśliwsza, oczywiście głównie za sprawą endorfin i adrenaliny, ale nie tylko. Ma na to też wpływ radość z zaspokojonego pragnienia.
Pracowałaś kiedyś w modzie, tworząc czapki noszone nawet przez Ewę Chodakowską, a teraz prowadzisz inicjatywę skupiającą się na samoakceptacji. Jak zmieniła się Twoja definicja piękna od tamtego czasu?
Iga: Całkowicie. Przede wszystkim piękno nie jest już dla mnie tak mocno o ciele. Piękno to wszystko to co nam się podoba, czyli jest głównie w naszych własnych oczach, ale nie tylko oczach, bo piękno się po prostu czuje. Oczywiście może dotyczyć tego co cielesne, więc zachwycajmy się sobą i innymi ludźmi, ale pamiętajmy, że to co nas zachwyca wcale nie musi zachwycać innych. Dla mnie pełno jest go w przyrodzie, las jest dla mnie niezwykle urodziwy. Tak samo morze i góry. Poszukuję go w sztuce, literaturze, relacjach. Mój mąż jest dla mnie piękny i moja córka. Piękno w moim świecie stoi bardzo blisko ciekawości. Jak się człowiek zaciekawi tym co jest wokół niego i tym co czuje w związku z tym, to zawsze znajdzie coś co go oczaruje. Trzeba tylko częściej patrzeć sercem, a nie tylko te oczy i oczy.
Wspominasz o swoim „katharsis”, które przyniosło odpowiedzi na wiele pytań. Jakie były najważniejsze wnioski, które wyniosłaś z tamtej nocy? Jak to doświadczenie wpłynęło na Twoją dalszą drogę twórczą?
Iga: Noc piątego stycznia 2021 roku to był przełomowy moment w moim życiu, ale to co dokładnie się wydarzyło tamtej nocy opisuję szerzej w mojej książce, której premiera odbędzie się już wkrótce, dokładnie 05.01.2025. Nie będę teraz zdradzała szczegółów, bo to długa opowieść.
W swoich tekstach często używasz dosadnych, czasem wulgarnych wyrażeń. Co sprawia, że decydujesz się na tak autentyczny, nieocenzurowany styl pisania?
Iga: Myślę, że może mieć to związek z tym, że jestem osobą bardzo impulsywną, szaloną i bezwstydną. Uważam, że słowa i język służą między innymi do tego, żeby móc się komunikować, wyrażać emocje, przybliżyć drugiej osobie swój wewnętrzny krajobraz. Mój jest właśnie taki, czasem bardzo czuły i wrażliwy, innym razem jak wulkan pełen energii, którą rozładowuję na różne sposoby. Próbuję w ten sposób po prostu oddać to co czuję. Nie akceptuję wulgaryzmów tylko w sytuacjach, gdy są używane zamiast przecinków i gdy przyjmują formę przemocy werbalnej. Poza tymi wyjątkami nie mam żadnych oporów, żeby ich używać. Uważam, że język jest żywym tworem, gliną, z której jeśli mamy odwagę możemy ulepić bardzo piękne rzeczy. Dlaczego „uchem naszego dzbana” nie może być siarczyste przekleństwo? Może, przeklinajmy na zdrowie, jeśli mamy taką potrzebę, a jak nie mamy to nie przeklinajmy.
Jakie rady dałabyś osobom, które zmagają się z presją społeczną dotyczącą wyglądu i nie potrafią znaleźć drogi do akceptacji swojego ciała?
Iga: Przede wszystkim nie znoszę dawać rad, szczególnie, gdy nikt o to nie prosił. Jeśli już miałabym odpowiedzieć na to pytanie to bardziej chciałabym coś odradzić. Według mnie bardzo ważne jest to, żeby nie szukać odpowiedzi na ważne dla nas tematy, w tym dotyczące naszego ciała, na zewnątrz, u innych, a już na pewno nie w mediach. To są kwestie, które każdy z nas powinien przedyskutować sam ze sobą w zaciszu swojego serca. Każda i każdy z nas ma prawo sam zdefiniować czym jest dla niego piękno, jakie są jego pragnienia i potrzeby, jak je chce zaspokajać i w jaki sposób zbliżyć się do równowagi w sobie. A jeśli okaże się, że mam w jakimś obszarze problem to warto wybrać się do specjalisty i poprosić o pomoc. To bardzo ważne umieć prosić o pomoc. Jeśli nie wiesz gdzie się zgłosić ze swoimi problemami, napisz do mnie iga@mojeboskiecialo.pl. Poszukamy razem kogoś kto się zna na tym co Cię dręczy lub porozmawiamy o tym jak sama mogłabyś znaleźć sprzyjające dla siebie przekonania i rozwiązania. Od tego są właśnie moje ciałolubne konsultacje - Fika z Igą. To spotkania online, podczas których odkrywamy, jak ważna jest relacja z ciałem i jak można ją poprawić. Rozmawiamy o ciałopozytywności, zdrowym stylu życia i emocjach związanych z życiem w ciele. Te spotkania ze mną to nie tylko rozmowy, ale i praktyczne porady oraz wsparcie, które pomaga na każdym etapie tej podróży jaką jest zaakceptowanie siebie.
„Moje Boskie Ciało” to nie tylko treści online, ale także warsztaty. Jakie emocje i historie przychodzą do Ciebie od uczestniczek tych spotkań? Czy masz jakieś szczególnie inspirujące anegdoty?
Iga: Naczelną zasadą moich warsztatów oprócz tego, że siebie nie oceniamy, i nieproszone nie radzimy, jest mówienie z serca i zasada poufności, czyli nie omawiamy z osobami z zewnątrz tego co działo się na zajęciach po ich zakończeniu. To daje poczucie bezpieczeństwa i głębokiego zaufania, dzięki temu i ja i uczestniczki możemy się otworzyć i być ze sobą szczere. Dlatego nie mogę się podzielić historiami, ani anegdotami z zajęć, które organizuję, bo to byłoby pogwałceniem tych zasad. Mogę tylko powiedzieć jakie emocje we mnie wywołują te spotkania. Jestem zawsze nimi głęboko poruszona. Widzę w historiach kobiet, które są ze mną siebie, mogę się w nich przeglądać i zaciekawiać cudzą perspektywą. Uczyć się z ich doświadczeń i dzielić się wnioskami, które sama wyciągnęłam z tego co przeszłam. To doświadczenie niezwykle wzbogacające i ładujące baterie. Oprócz tego to poczucie wspólnoty, kontaktu ze sobą i z innymi jest po prostu bardzo otulające i dodające sił.
Wyobraź sobie, że możesz porozmawiać z ciałem jako osobnym bytem – co chciałabyś od niego usłyszeć, a co chciałabyś mu powiedzieć?
Iga: Szczerze mówiąc moja praca, wszystko co robię, to co piszę ma odwrotny cel. Naczelnym zadaniem mojej książki jest to, żeby Czytelniczka poczuła się c(i)ałością. Przestała dzielić się na ciało, rozum i duszę. Przestała myśleć kim i jaka jest, a dała się ponieść życiu. Oczywiście korzystam z tego typu narzędzi jak np. pisanie listu do swojego ciała, myślenie o nim jak o przyjacielu, a nie wrogu. Wykorzystuję to w mojej pracy, na warsztatach i innych zajęciach, ale to jest tylko forma ćwiczenia, które też ma doprowadzić do miejsca, w którym się po prostu od tego naszego kochanego ciała odwalimy.
Twoje felietony pojawiają się w „Wysokich Obcasach”, gdzie poruszasz tematy bliskie ciałopozytywności i akceptacji siebie. Jakie reakcje czytelników są dla Ciebie najbardziej poruszające?
Iga: Moje listy, które opublikowały wielokrotnie Wysokie Obcasy nie dotyczyły ciałopozytywności, ale miło mi, że pamiętasz, że się tam pojawiałam. Felietony, które wysłałam do redakcji, i które trafiły na łamy tego magazynu poruszały kwestie społeczne i polityczne. Niestety reakcje, które wzbudzały nie były zbyt przyjemne. Przeczytałam na swój temat dużo okropnych rzeczy. Za to listy, które dostaję drogą mailową od moich Czytelniczek i Czytelników, to zupełnie inna historia. To są tak poruszające opowieści, często bardzo trudne, dowodzące zaznanych krzywd, że po prostu płaczę czytając. Jednocześnie widzę ogromną siłę zamkniętą między słowami, często tytaniczną pracę już włożoną w zmianę przekonań i relacji ze sobą. To pragnienie by odzyskać radość z życia w ciele, by się uwolnić od tych wszystkich „musizmów” i cieszyć się z życia jest niezwykłe i inspirujące.
Co najbardziej chciałabyś zmienić w podejściu do ciałopozytywności w mediach i kulturze popularnej?
Iga: Wszystko i mówię to całkiem serio. Świat oszalał i prawie cały mainstream, nawet ten ciałopozytywny skupia się na tym co powinnyśmy robić, co kupować, jak myśleć. Komunikat „kochaj siebie” też bywa opresyjny i jest jakąś formą rozkazu, która może prowadzić do frustracji. Wiele osób utyka w takim punkcie „ojej jestem beznadziejna, bo nawet kochać siebie nie potrafię” lub „Skoro nie wszystko w sobie lubię to znaczy, że siebie nie kocham”. To tak nie działa! Kto powiedział, że wszystko w sobie trzeba lubić? W rzeczywistości, w której żyjemy jest to prawie niemożliwe. Cały czas bombardują nas obrazy idealnych ciał. „Wyłażą” z reklam, filmów na Netflixie i w kinie, z gazet, social mediów, a nasz mózg to wszystko rejestruje, niczego nie filtruje, tylko zapisuje, że to co widzi jest piękne, a to czego nie widuje jest brzydkie. Mózg jest genialnym narządem, ale ma swoje ograniczenia i jest też trochę głupi. Dlatego warto na siebie spojrzeć z innej perspektywy, otworzyć na siebie serce lub jak ktoś woli trzecie oko, które wie, że człowiek, nie żyje po to, żeby wyglądać. Człowiek wygląda, bo jest. W rezultacie tego wszystkiego co opisałam powyżej, masa kobiet marnuje czas albo na próby zmienienia swojego ciała i siebie, albo na zmuszanie się do polubienia swojego brzucha, tyłka cycków, czegokolwiek co jej przeszkadza. Czyli skupiamy się na tym czego nie mamy zamiast po prostu żyć swoje życie z takim brzuchem jaki mamy. Serio fałdki nie są zagrożeniem dla zdrowia, co innego choroba otyłościowa, ale my mówimy teraz o przeciętnej kobiecie, która po prostu nie ma kraty w okolicach pępka. To nieprawda, że każda z nas jest taka sama i ma takie same możliwości. Nie jesteśmy klonami, mamy różne zasoby finansowe, czasowe i po prostu różne geny. Jedna z nas będzie miała tyłek w kształcie brzoskwini inna nie. To, że trenerki na Instagramie mówią, że to możliwe to jeszcze nic nie znaczy. Większość z nich albo ma gacie z poduszkami na tyłku, albo robi sobie zabiegi, które nadają dupie taki, a nie inny kształt. Wiem co mówię, trenowałam różne dyscypliny sportowe przez 30 lat mojego życia. Miałam uda jak koń, ale nie wyglądałam jak trenerka fitness choć naprawdę próbowałam. Zamiast z jędrnymi pośladkami skończyłam z zaburzeniami odżywiania, które nie przez przypadek coraz częściej dotykają nawet 5 letnich dziewczynek i chłopców! To tylko pokazuje jaka jest skala problemu i jak nam się nomen omen w tyłkach poprzewracało. Jędrna dupa stała się celem w życiu wielu ludzi, a ja jednak się upieram, że fajnie skupić się na czymś innym, a może tyłek sam stanie się takim na jakim wygodnie nam się siedzi.
Marzę o dniu, w którym się od siebie masowo odpierdolimy i zaczniemy po prostu czerpać garściami z tego co mamy. Przestaniemy się w kółko oceniać, porównywać, wciskać się w wyszczuplające gacie, w których ciężko się oddycha. Chcesz się „wyrzeźbić”, pomalować, obsypać brokatem? To to zrób, ale nie dlatego, że inni tak robią, zrób to dlatego, że Ty tego chcesz.
Masz dość pogoni, po nagrodę za najpiękniejsze poślady ale nie wiesz jak zrobić pierwszy krok? Zapisz się na mój bezpłatny kurs online „Jesteś pięknx, bo jesteś - 5 lekcji ciałopozytywności”.
Zapisać się możesz TUTAJ
Dążenie do samoakceptacji to proces, który wymaga odwagi, refleksji i uwolnienia się od presji społecznej. Dzięki takim głosom jak „Moje Boskie Ciało” zyskujemy przestrzeń do rozmowy o zdrowiu, pięknie i autentyczności. Każdy krok w stronę akceptacji siebie to krok ku życiu pełnemu wolności i radości.
☕ Wesprzyj Igę w dalszym tworzeniu stawiając kawkę tutaj!
Chcesz poznać więcej inspirujących historii? Śledź nasze profile na Facebooku i Instagramie, by być na bieżąco z nowymi wywiadami i nie przegapić niczego wyjątkowego!
